piątek, 30 września 2011

Płaczoterapia

"Nie ma nic piękniejszego od płaczącej kobiety... I jednocześnie nie ma nic bardziej smutnego. Płacz. Potem ja Cię przytulę i już nie będziesz płakała." - P., gdybyś tylko wiedział, jak bardzo mi namieszałeś w głowie tymi słowami. Ale wiesz co? Miałeś rację.
Płacz to taki wspaniały wynalazek. Właściwie nie wynalazek. To pierwotny odruch, który był z nami od zawsze. Z płaczem się urodziliśmy. Może płacząc umrzemy. Pierwotny wcale nie znaczy prymitywny. Płacz jest piękny. Wszystkie piękne lady, damy i inne madame na filmach zawsze płaczą. Mają błękitne sukienki i wianki na głowach. Albo białe chustki w ręku. Ale można też płakać w dżinsach i czarnym sweterku. Nie wiem, jak to wygląda, pewnie nie tak niewinnie i dziewiczo jak na filmach. Płacz to coś w rodzaju oczyszczenia. Takie katharsis dla każdego. Pomaga.
Kiedy zaczynasz studia, masz beznadziejny plan, który zmusza Cię do przeprowadzki do miasta, a nie chcesz się przeprowadzać, bo nienawidzisz mieszkania w mieście, bo mieszkanie w bloku to jak mieszkanie w klatce, poza tym to dodatkowe koszty, a skąd wziąć, z drugiej strony musisz czekać 6 (!!) godzin na jeden wykład, nie masz jak wrócić do domu, a zajęcia kolidują ze szkołą muzyczną, nie wiesz, jak to pogodzić, czy z czegoś zrezygnować, gapisz się w ten cholerny grafik i widzisz przedmioty, których w ogóle się nie spodziewałaś, nie wiesz, czy ten kierunek to na pewno był dobry wybór, może jednak lepiej było pójść na jakieś dziennikarstwo albo kulturoznawstwo albo inny zapychacz, który jest niezwykle interesujący jednak dający nikłe nadzieję za jakąś pracę w zawodzie in spe, nie znasz nikogo, nie wiesz gdzie się ruszyć, do dziekanatu podobno nie wolno się wybierać indywidualnie, bo wyśmieją, trzeba wysłać starostę, ale co starosta może zrobić, legitymacje dostaniecie, jak wpłynie przelew, bez legitymacji nie ma miesięcznego, ale czy jest sens kupować miesięczny, skoro kończę tak późno, że będę musiała jeździć samochodem, a może jednak poszukać mieszkania w tym śmierdzącym nudą i spalinami mieście, przecież przywykniesz, rozkręcisz się, alkohol, imprezy, przyjaciele, zajęcia dodatkowe, trzeba zadzwonić do pani od organów, że nie będę na razie przychodziła na zajęcia  do studium muzycznego, bo mam dupiaty plan, dzwonisz raz, drugi, trzynasty, osiemnasty, nie odbiera, włączasz laptop, trzeba sprawdzić te fakultety, trzeba się na coś zapisać, cyk-cyk, czemu nie działa, przecież  jest prąd, wołasz tatę, dostajesz ochrzan, bo tata nie ma czasu, ratuje świat, a nastoletnia córka zawraca głowę jakimiś pierdołami, w końcu przychodzi, bo żal mu płaczącego dziecka, listwa nie działa, trzeba wymienić bezpiecznik, nie będzie internetu, idź do brata, brat nie wpuszcza, bo ma superważną sprawę do załatwienia, bierzesz telefon, ale nie masz, po prostu nie masz do kogo zadzwonić, nie masz, nie masz, nie masz... a chcesz, żeby ktoś najzwyczajniej w świecie cię przytulił. I nic nie mówił, te wszystkie teksty w stylu "Don't worry be happy", "Będzie dobrze", "Jutro też jest dzień", "...", te slogany i frazesy, które znaczą tyle, co "Mam to w dupie, ale wypadałoby jakoś pocieszyć".
Tak, tak, to tylko początki, przyzwyczaisz się. Będzie lepiej. Wszystko się ułoży.
Nie chcę tego słuchać.
Czuję się zagubiona w całej sytuacji.
I nie ma innego panaceum jak rozpłakać się.
Płacz ma takie magiczne właściwości.
Płacz to oczyszczenie. Z fizycznego punktu widzenia - dobrze czasem popłakać, bo to oczyszcza oczy. Ale fizycy płaczą tylko przy krojeniu cebuli.
Płacz to uwolnienie.
Wcale nie czuję się wtedy słaba i bezbronna jak mała dziewczynka. Właściwie to nic nie czuję. Po prostu płaczę. Pochliptuję i co chwilę wycieram oczy, byle nie rozmazać tuszu, albo ryczę tak, żeby w końcu usłyszeli. Żeby przyszli i poczuli się bezradnymi, tak jak ja.
Zapłakać cały zeszyt, rozmazać atrament i połykać słone łzy. Wypłakać z siebie te wszystkie smutki, które gdzieś tam we mnie mieszkają, uśpione, czekają na dobry moment, kiedy mogą uciec, jak w pękniętym baloniku powietrze. Potem smutki krążą gdzieś w eterze, niektóre gubią drogę, niektóre znienacka napadają inne osoby, ale większość z nich lubi mieszkać we mnie. Wracają. Pewnie zapamiętują, pod jakim kątem pada w danym miejscu światło słoneczne, tak jak koty. Koty w ten sposób zawsze znajdują drogę do domu.
Kot!
Poprzytulać kota. Zrobić gorącą czekoladę. Popatrzeć przez okno. Znaleźć w szufladzie stare wiersze, z czasów, kiedy myślałam, że zasługują na opublikowanie w jakiejś księdze ze skórzaną obwolutą z przeszyciami bordową nicią. Nie wycierać łez. Płakać, płakać. Aż kot będzie cały mokry i zniesmaczony zeskoczy i pójdzie swoimi kocimi ścieżkami dokądś.
Na pewno szuka tego miejsca, gdzie zapamiętał kąt padania promieni słonecznych.

 

Welcome to reality. Wszyscy obiecują, że kiedy będziesz ich potrzebowała - będą. A tymczasem... Musisz sama się odnaleźć.

Z pozdrowieniami dla Bartka, który mimo wszystko wysłuchał dzisiaj mojego kobiecego marudzenia. Dziękuję za pączka.
Ale nie wybaczę Ci tego, że kiedy wyjęłam swój kalendarz z Audrey na okładce (scena ze "Śniadania..."! toż to klasyka!) zapytałeś "Kto to jest?".


2 komentarze:

  1. Chciałabym umieć sobie popłakać, kiedy jest mi źle. Niestety - tama. Zirytowała mnie z początku ta tyrada na "miasto, głośne śmierdzące", chciało mi się krzyczeć : spróbuj pomieszkać w Krk, w tym tumulcie przedrzeźniających się autobusów, muzyczek na rynku, pretensjonalnych studentów, cuchnących żebraków, krzyczących turystów, spalin, gdzie nie jesteś sobą, masz tylko ciało które musi dotrzeć od A do B. Ale potem wpadło mi na myśl, że każdy musi się mierzyć z czymś takim, każdy ma swój chaos, pośpiech i klatkę w swojej skali. Co by nie było - w końcu się oswoimy, takie życie.
    Tylko łzy nie chcą lecieć...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję, że choć trochę poprawił podły nastrój spowodowany planem i innymi rzeczami, jakie niewątpliwie mogą nastrój spodlić - coś o tym wiem... Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń