niedziela, 4 września 2011

O północy w Paryżu


No tak. Najbardziej kasowa... Kandydat do Oscara... Kinowy przebój roku...
Mam ochotę wybrać się na ten film. Co druga reklama go zachwala (pozostałe reklamy zachwalają środki odchudzające albo kredyty gotówkowe) i zastanawiam się... czy to naprawdę jest tego warte? Czy to nie będzie kolejna komedia jak komedia, z oklepaną fabułą, wiadomym happy endem i niczym zaskakującym?  Chociaż samo nazwisko Woody'ego Allena powinno być powodem do zobaczenia tego filmu. Wszak Woody Allen wielkim reżyserem jest! (dla mnie bardziej "mistrzem ciętej riposty", ale cóż... na temat kina w ogóle nie powinnam się nie wypowiadać)
Pójdę, zobaczę, ocenię.
Nie mam z k... Pójdę z mamą.

No tak. Paryż. Magiczne miasto malarzy, pisarzy, artystów, bohemy, mody, kawiarenek, gdzie powietrze aż pachnie weną twórczą a każdy turysta jest potencjalnym zakochanym, który albo spędza romantyczne rendez-vous albo chce się zakochać w Paryżu. Wino, rogaliki, wieża Eiffla, Sekwana, fajerwerki... Żadnych śmieci, żadnych spalin, żadnych bezdomnych, żadnych meneli pytających o papierosa. Wizja najromantyczniejszego miasta na świecie utrwalana od najmłodszych lat przez te wszystkie głupie filmy, głupie piosenki, głupie książki, głupie opowieści.
I cóż... Podoba mi się ta wizja. W taki Paryż wierzę. I też chętnie bym się tam wybrała.
Jednak w tym przypadku moja mama już nie jest zainteresowana towarzyszeniem mi.

Zachowuję się jak typowa desperatka. Ambiwalentnie, ze skrajności w skrajność, z krainy łagodności w piekielne czeluście, błądzę, szukam, utrudniam. Wciąż rzygam światem. Skutecznie się ukrywam (potwierdzone dzisiaj przez byłą nauczycielkę: "Aż mnie dreszcz przeszedł! Ale widzę, że dajesz sobie rady, dobrze wyglądasz, uśmiech na twarzy jak zwykle..."). 
 C'est la vie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz