piątek, 29 marca 2013

O Haupt voll Blut und Wunden

Boże Narodzenie ma swój urok w "otoczce": choinki, światełka, pseudo-kolędy, śnieżek...
Wielkanoc już nie. Zajączki, kurczaczki, jajeczka mało mnie wzruszają. Wielkie porządki, pieczenie mnóstwa ciast, skrobanie jaj, przygotowanie święconki - już bardziej (angażują, niekoniecznie wzruszają).
Same święta - jest ciepło i rodzinnie, zjemy za dużo ciasta, pogadamy, obejrzymy Shreka albo inne ustrojstwo w tv, odwiedzimy babcie i ciotki, pójdziemy na cmentarz, przy pogodzie pospacerujemy. Nic szczególnego. Jak w każdą niedzielę.

Punktem szczytowym jest Triduum Paschalne, a w nim szczególnie Wigilia Paschalna.
Triduum wiąże się z tym, że więcej czasu spędzam w kościele niż w domu. Ale nie zamieniłabym tego nigdy! Ciemność, skupienie, cisza, stopniowe rozjaśnianie kościoła świecami, w końcu zapalane są wszystkie światła, odzywają się organy i śpiewamy uroczyste "Gloria" -  znam to na pamięć, a co roku przechodzą mnie dreszcze.

W mojej parafii tradycyjnie od przeniesienia Tabernakulum do Ciemnicy aż do wielkanocnej "Glorii" milczą organy. Ma to swój urok i podkreśla specyfikę Triduum.
Ale trochę szkoda, bo jest tyle cudownych chorałów Bacha, które aż prosi się zagrać...



środa, 27 marca 2013

Żółknięcie

Tkwienie za długo w tym samym stanie niszczy.

Codziennie rano odsuwam firankę z nadzieją, że ujrzę zieloną soczystą trawkę i delikatne promyki wiosennego słonka. Pocieszam się, że nie ma kałuż, albo że już prawie stopniał śnieg... Ale ileż można?!
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak bardzo potrzebowała wiosny jak teraz.
Tęsknię za tym świeżym powiewem wiatru, za lżejszymi butami, za zwiewnymi apaszkami w miejsce wełnianych szali.
Nie zniosę ani dnia dłużej.

Tak, jak grzeczna licealistka któregoś dnia schleje się do nieprzytomności.
Tak, jak będąca na wiecznej diecie w końcu wpieprzy całą paczę chipsów.
Tak, jak imprezowiczka któryś weekend postanowi spędzić w domu, z rodzicami.

Wędzenie się we własnej gnuśności. A fuu.

"Ktoś przewidział tę jesień, bo staniała wódka"

U Eliota najokrutniejszym miesiącem jest kwiecień. Drące się koty, młodopolskie próchno. Zwietrzałe, zadymione, wędzone, pożółkłe. 
A mnie na przekór nawozu potrzeba. 


niedziela, 10 marca 2013

To live is to die

W co wierzę?
Pierwsza odpowiedź: w Boga.
 Dalej w istnienie aniołów, w siebie (tego czasem mi brakuje), w swoje nieszczęście (rozważam opcjonalną klątwę), w efekt cieplarniany, w magiczne endorfiny mieszkające w czekoladzie, w kolczatki w Australii (bo nigdy ich nie widziałam, a wierzę, że tam żyją), w szczęśliwego pączka w Tłusty Czwartek, w czterolistną koniczynkę (już mniej), w talizmany (a bo ja wiem...)...
A w sny i ich szczególne znaczenie?

Coś jest na rzeczy. Kiedyś nawet kupiłam sobie sennik. Uczyłam się zapamiętywać sny i pisałam je w specjalnym notatniku.
Mówią, że autosugestia, że trąci okultyzmem, albo że głupota - jak te wszystkie horoskopy w gazetach.
Analiza kilku moich snów była trafna (choć i trefna się zdarzyła), a mam kilka takich, których chyba nigdy nie zapomnę.
Pamiętam na przykład, co śniło mi się, kiedy miałam 3 lata, a następnego dnia dowiedziałam się, że mam braciszka. I choć sen nijak miał się do sytuacji - może to kumulacja emocji sprawiła, że kolory tego snu pamiętam do dziś.

Sen tak straszny i intensywny, że obudziłam się z krzykiem, zapocona, albo w pozycji siedzącej też kilka razy mi się zdarzył.
Sen, kiedy po przebudzeniu nie wiedziałam, kim jestem, gdzie i skąd się tu wzięłam.
Sen, kiedy obudziłam się i myślałam, że dalej śnię.
Sen tak realny, że przebudzenie było tak inną rzeczywistością, że nie potrafiłam wrócić.
Półsen.
Świadomy sen.
Sen na jawie... Tu mam problem. Może po prostu poniosły mnie marzenia.

Sny o śmierci zawsze są traumatycznym przeżyciem.
Dzisiejszy był jednak... wyjątkowo.

W jednym śnie spotykam tak ważne dla mnie osoby. Co do M., to pamiętam dokładnie, w co był ubrany i gdzie to się działo. Pamiętam każdy ruch i ton głosu. I moje urażenie, kiedy mi odmówił...
Potem kraksa w lesie, niedaleko mojego domu. Jest Wszystkich Świętych. Są moi rodzice, jest P., jeszcze jacyś ludzie w tle, ciemno, ale jakaś niebieska poświata, jak na filmie. Powoli dojeżdża jakiś samochód. Światła, błysk, trzask (ale bez dźwięku, dziwne...).
Jesteśmy duchami. Ja i P. (Matko, jak wieje Szekspirem!). Jest cicho i głucho, o czymś rozmawiamy, ale nie pamiętam treści, bardziej scenerię.
Ostatnia scena: modlę się nad Jego grobem. Znam to miejsce, wiejski cmentarz. Patrzę na wielki nagrobek, gdzie wypisano Jego wszystkie zasługi i tytuły. Obok jest malutki kamień, tylko imię i nazwisko.
MOJE IMIĘ I NAZWISKO.


Kiedyś już widziałam we śnie swój nagrobek. Widziałam też swój pogrzeb, raz z delegacjami, kiedyś z garstką osób.

Według sennika śmierć przepowiada zmiany... Śmierć bliskiej osoby może zwiastować zerwanie kontaktu.
Hmm... Obudziłam się zapocona i wystraszona. Aż się zmęczyłam. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Odruchowo sięgnęłam  po telefon. Jedna wiadomość, nieznany numer...
ON, nad którego grobem we śnie się modliłam, zmienił numer telefonu...
Masz ci los -  a jednak zmiany.

Odczuwam potrzebę rozmowy ze starym świrusem Freudem.



piątek, 8 marca 2013

Czas na maskę

Odnoszę wrażenie, ze nie było mnie tu od wieków.

Czas...
Wiecznie zabiegana, wiecznie spóźniona.
Tendencja do robienia wszystkiego na ostatnią minutę to już moja cecha charakteru.
Ale z dnia na dzień jest coraz gorzej.

Rzut beretem od uczelni, a nie ma zajęć, na które bym nie przybiegła zdyszana 10 minut po rozpoczęciu (albo 13, kiedy winda nie działa; albo 15, kiedy winda się zacina). Jak mogłam przez 3 lata ogólniaka codziennie dojeżdżać? Wstawać o 5:15, nieraz jeszcze powtórzyć historię przy śniadaniu, nieraz zdążyć zapleść warkocz, nieraz wrócić z podwórka po sweter, bo za zimno? Maszerować przez pola na przystanek, w śniegu, w deszczu, czekać na autobus "bo na dwoje babka wróżyła: przyjedzie albo nie przyjedzie"?

Co się zmieniło, że nawet kiedy nastawię budzik jeszcze prędzej - i tak nie zdążam?
Tak samo myję zęby.
Tak samo szukam skarpetki do pary.
Tak samo podgrzewam mleko do płatków.
Tak samo przeglądam coś (cokolwiek, nawet gazetkę z Lidla) przy śniadaniu.
Tak samo ścielę łóżko i poprawiam poduszkę.
Tak samo pospiesznie wrzucam do torby wszystko, co może się przydać.
Robię sama kanapki - tu zmiana.
Spędzam mnóstwo czasu przed lustrem, bo bez makijażu nie wyjdę.
A nie było tak.

Wydaje mi się, że bez pomalowanych choć trochę oczu wyglądam na chorą.
I zastanawiam się: czy makijaż jest rodzajem maski?
Tej, którą muszę przyodziać, żeby wyjść do ludzi?

Korektor pod oczy, żeby nie były podkrążone, z sińcami, z worami, niewyspane, przepłakane.
Podkład na zmęczoną cerę, z czerwonymi krostkami.
Eyeliner, żeby w ogóle mieć oczy.
Tusz, żeby mieć oczy też za szkłami okularów.
Szminka. Tak, czerwona. Klasyczna. Bo dobrze wygląda. Bo dodaje pewności siebie.

Tyle czasu codziennie rano, żeby namalować maskę.

I nie wiem, nie wiem, gdzie jest granica między "wydobywaniem naturalnego piękna" a zatuszowaniem oznak nieprzespanej nocy. Gdzie zaczyna się codzienny teatr... No dobra, teatrzyk.