sobota, 24 listopada 2012

Tyle słodkich mandarynek


"...a Ty zjadłaś dziś tyle słodkich mandarynek, słodkich mandarynek.... Zjadłaś ich tyle, że hej!"

Około 2 tyg. temu do sklepów rzucono MANDARYNKI! Zaczęły się wyścigi w promocjach ("3,69 w Tesco! 3,99 w Biedronce! i słodziutkie, bo z tych ostatnio to można było ocet wyciskać!" przebieranie... "bo ta ma za grubą skórkę, a w Lidlu widziałam za 4,50 siatka, ale fajniejsze były"...) i od tego czasu nie ma dnia bez mandarynki.

Mandarynki, pomarańcze - ten smak, ten zapach, ten aromat... Obok jabłka z cynamonem, korzennych pierniczków i makówki - nieodzownie kojarzą mi się z Bożym Narodzeniem. Właśnie w tym okresie świątecznym (chociaż to dopiero za miesiąc), sezonie mandarynkowym, smakują najlepiej.
Co więcej, mandarynki w kwietniu albo lipcu po prostu mi nie smakują.
To nie to samo. 
I tak jak truskawki tylko w czerwcu, bo od września do początków maja są wręcz niesmaczne, tak jak maliny tylko latem (chyba że w syropie, albo mrożone - takie przyjmę zimą), tak jak dynia tylko jesienią... Tak mandarynki tylko w sezonie około-świątecznym.

Pamiętam, że kiedy byłam młodsza, w paczkach mikołajkowych zawsze obok słodyczy były orzechy, czasem pierniczki i zawsze mandarynki!

A teraz pora na herbatkę i dalsze sklejanie kartek świątecznych... I na mandarynkę :)
Potem może jakiś film... Z mandarynką w ręku, a jakże!


Znalazłam na facebooku taką ankietę:
Lubisz mandarynki?
a) TAK
b) LUBIĘ

Też nie znam nikogo, kto by nie lubił...

czwartek, 22 listopada 2012

Flight of the Bumbleblee


Jest moc!

Tymczasem ja nie potrafię grać w basie cyfrowanym.

Nie mam weny na przygrywkę, a moja artykulacja nazywa się siekando.
Nie rozumiem gramatyki historycznej ani rozwoju jerów (kto wiedział, że słowo "śmietana" pochodzi od "miotu", a "poziomka", bo: "po+ziemia+ka" ?).
Postanowiłam nie udzielać się już więcej na zajęciach z historii literatury, skoro każda moja myśl jest negowana. Nie ogarniam toku myślenia profesorów. Chyba tkwię w jakiejś klatce umysłowej i nigdy im nie dorównam.

Najgorzej jest być dobrym po trochu z tysiąca dziedzin, wszystkim się zainteresować i nie wiedzieć jak nadać sens tej zerowej wszechwiedzy.
Lepiej być geniuszem w jednym fachu.


sobota, 10 listopada 2012

Muzyczna bajka

Nie mogłam się powstrzymać. To nie mój tekst autorski, wklejam z facebooka za kolegą Krzyśkiem. 


Za siedmioma durami, za siedmioma mollami, dawno, dawno temu, w
prastarym grodzie Hesesie mieszkał król Tryton III ze swą żoną
Septymą Wielką. Mieli oni córkę jedynaczkę - śliczną królewnę
Dominantę. Była to miła i mądra panienka, nic więc dziwnego, że król
Tryton i królowa Septyma bardzo ją kochali i nigdy nie dochodziło
między nimi do rodzinnych dysonansów. Dominanta szybko dorastała i
pewnego dnia królowa oznajmiła: "Córko, czas już, abyś wyszła za
mąż". Nadszedł czas poszukiwania odpowiedniego kandydata. W całym
królestwie i w sąsiednich tonacjach ogłoszono, co następuje: "Jego
Dyminucja, król Tryton III oznajmia, iż pierwszemu kawalerowi
znamienitego rodu, który przybędzie i pozyska względy królewny
Dominanty, odda swoją córkę za żonę, a ponadto sto tysięcy bemoli w
złocie i pół królestwa w posagu". Zaczęli tedy przybywać kandydaci.
Z Francji przyjechał niejaki książę de Moll, zjawił się również
pewien akord neapolitański z Włoch, a także hrabia Geses-dur z
Niemiec oraz major z królewskiej armii, weteran, zasłużony w
pierwszym przewrocie majowym. Niestety, żaden z kawalerów nie
uzyskał uznania Dominanty. Książę de Moll cierpiał na dur brzuszny i
zawsze przed obiadem musiał zażywać Amoll. Hrabia Geses-dur, choć
miał dużo bemoli, był już stary i chorował na przewlekły paralelizm.
Major natomiast ciągle był w minorowym nastroju i często spuszczał
nos na kwintę. Najgorzej jednak było z akordem neapolitańskim. Był
to osobnik podatny na niedobre wpływy i okazało się, że rok temu
związał się z jakąś podejrzaną sekstą. Od tego czasu cierpiał na
lekkie zboczenie modulacyjne i zaczął przejawiać skłonności
homofoniczne. Widząc, że żaden kandydat nie odpowiada Dominancie,
królowa Septyma bardzo się zalterowała i popadła w stan głębokiej
progresji. W końcu jednak znalazł się pewien młody i przystojny
Kasownik, syn skarbnika królewskiego, który zyskawszy sympatię i
miłość Dominanty, wkrótce pojął ją za żonę, a przy okazji skasował
sto tysięcy bemoli w złocie. Jako że młodzi często przebywali ze
sobą w stosunku kwinty, wkrótce ogłoszono radosną nowinę, iż
królewna Dominanta spodziewa się nowego składnika. Wszyscy
gorączkowo zaczęli przygotowywać się na to ważne wydarzenie. Dla
Dominanty i jej mającego przyjść na świat maleństwa znoszono
rozmaite podarunki. Najpopularniejszym prezentem były pampersy i
pieluszki tetrachordowe. Nadszedł wreszcie dla Dominanty czas
rozwiązania. W obawie, aby nie okazało się zwodnicze, sprowadzono
najlepszych lekarzy z całego królestwa. Na szczęście rozwiązanie
przebiegło ściśle według przewidywań medyków i na świat przyszła
malutka dziewczynka, której nadano imię Subdominanta. Na uroczyste
chrzciny zjechały się wszystkie zaprzyjaźnione interwały, akordy
tonalne i poboczne, przybyły również cztery dźwięki obce z
sąsiednich tonacji, a nawet dwie egzotyczne skale miksolidyjskie,
które z królem Trytonem łączyło dalekie pokrewieństwo tercjowe. Po
ceremonii odbyła się uczta. Dominanta przybyła z podwójnym
opóźnieniem, gdyż, schodząc schodami ze swej komnaty, odziana w
długą, purpurową tonikę, nie zauważyła, że szósty stopień był
obniżony i nieszczęśliwie upadła, niszcząc sobie na głowie trwałą
modulację. Po chwili jednak wszyscy goście zasiedli w układzie
skupionym do okrągłego jak koło kwintowe stołu. Stół uginał się pod
ciężarem rozmaitych potraw. Czegóż tam nie było! Alikwoty w zalewie
oktawowej, rożki angielskie, kuplety schabowe alterowane, na deser
zaś przepyszna akolada mleczna z orzechami. Goście jedli ze smakiem,
aż im się uszy trzęsły. Tylko Dominanta nic nie tknęła, ponieważ
dbała o pięciolinię. Bardzo pragnęła odzyskać swą dawną, szczupłą
figurację. Uczta już dobiegała końca, gdy nagle za oknami zrobiło
się ciemno, a z dziedzińca zamkowego dobiegł do uszu zebranych
przeraźliwy chichot. Zajęczały zgryźliwie dysonanse, zabrzmiały
ukośnie półtony, wreszcie zadudnił charakterystyczny skok oktawy i
przerażeni goście ujrzeli przed sobą chudą, czarną postać. To stara
wiedźma Kadencja, dawna wróżka królewska, która nie została
zaproszona na ucztę. Kadencja, zawieszona niegdyś w swej funkcji za
nadużywanie alikwotu, przybyła teraz, aby się zemścić. Była już
stara, ale wciąż jeszcze mocna metrycznie i harmonicznie. "Więc to
tak, wstrętne skordatury!" - zawołała chrypliwie. - "Nie
zaprosiliście starej Kadencji na chrzciny małej Subdominanty! Niech
więc ona zapłaci za waszą niewdzięczność! Rzucę na nią klątwę. Kiedy
królewna skończy 18 lat, zamienię ją enharmonicznie w subdominantę
drugiego stopnia i wtrącę do nieznanej tonacji docelowej!". Goście
zamarli z przerażenia, a królową chwycił atak chromatycznego kaszlu.
Pewnie całe zajście skończyłoby się tragicznie, gdyby nie dzielny
Kasownik, który jako jedyny nie wystraszył się wiedźmy.
Błyskawicznie wykonał skok o dwie oktawy w stronę Kadencji i szybkim
ruchem o sekundę odebrał jej wszystkie tercje. Zaskoczona wiedźma,
nie mogąc bez tercji określić swojego trybu, straciła w ten sposób
całą swoją moc. Obezwładnioną wiedźmę służba zamknęła w lochu na dwa klucze wiolinowe i jeden basowy. Gromkie "Vivace" ozwało się na
cześć dzielnego Kasownika, zaś król Tryton odznaczył swego zięcia
złotym krzyżykiem za odwagę. Od tej pory już nic nie zakłócało życia
królewskiej rodziny i wszyscy żyli długo i szczęśliwie w wielkim
konsonansie.

piątek, 9 listopada 2012

Krótko o "Igrzyskach śmierci"

Nadrabiam braki filmowe, dziś w końcu obejrzałam "Igrzyska śmierci" na podstawie sagi Suzanne Collins.
O filmie naczytałam się przede wszystkim niepochlebnych recenzji. A że nudny, a że nic odkrywczego, a że dla gimnazjalistów, a że nie tak dobry jak książka (co faktem oczywistym przecie jest w większości przypadków), a że zbitka wątków z wielu wcześniejszych filmów i powieści...
Jak dla mnie - przy Avatarze (mam nadzieję jedyny raz w moim życiu, kiedy zasnęłam w kinie) wypada bardzo dobrze.
Przy sadze Zmierzch (gdzie widziałam tylko 1 część i nie zachęciła mnie do kolejnych wcale) - wypada bardzo dobrze.
Wydaje mi się, że te przykłady są dobrym porównaniem z podobnych półek: komercyjna młodzieżówka, trochę fantastyki.

Co mi się bardzo podoba w "Igrzyskach..."?
Wątek miłosny.
Miłość udawana. Uczucie dla sprzedania się. Fałszywa namiętność, byle wzruszyć publikę, zdobyć serca, byle się nie dać, byle przetrwać. Okłamywanie się, bo sytuacja wymaga. Bo tak było trzeba. Bo to jedyna szansa.
Żadne science-fiction, tu i teraz.



środa, 7 listopada 2012

Świetliki w Opolu, o ironio, dlaczego dzisiaj



O ironio.
Koncert Świetlików z moim bożyszczem (chyba ostatnimi czasy nadużywam tego słowa w stosunku do znanych mężczyzn...) Marcinem Świetlickim w Opolu! Wstęp free.
A ja leżę w łóżku, obok brzęczy laptop, czasem zajrzę to na facebooka, to przeglądnę jakąś stronę, próbuję obejrzeć jakiś film. Kubek herbaty przeszkadza, niewygodnie, kości bolą, pocę się, o jakie to straszne.
Odsłucham kilku utworów, tak łącząc się w duchu.
O ironio.
Upragniony. Tak blisko.
Beze mnie.
Jestem dziś w stanie nieporuszalnym.
Dlaczego.




Majaki gorączkującej

Będzie prywatnie.

Poczytałam forum klasowe na nk. Licealne... Z pre-znajomości. Wakacyjne wypowiedzi świeżo upieczonych licealistów a to dotyczące hobby, a to o marzeniach, a to nieudolna próba spotkania się. Z racji braku dostępu do internetu, dołączyłam się do dysputy dopiero we wrześniu. Niezbyt aktywnie co prawda.

Gosh, jakie to śmieszne.
Jakie to przekomiczne, momentami żałosne, żenujące, choć generalnie miło powspominać.

Większość pousuwała konta na nk, ja postanowiłam, że tego nie zrobię - niech jest, nikomu nie szkodzi, nikomu nie zawadza, a to jakaś część... historii. I te przekomiczne, żenujące posty na forum - to część nas, a czemu się jej wstydzić? Pousuwali konta, ale po wypowiedziach można się domyślić, czyje to posty.

Cina czy Musiałka? To były problemy.

Kiedy we wrześniu 2008 nadrabiałam zaległości i czytałam forum od początku szczególnie wkurwiały mnie wypowiedzi pewnego chłopaka. Potem odkryłam jego inne oblicze... . Dziś to czytam i zgaduj-zgadula, jakie mam odczucia?

Rozchorowałam się.
Majaczyłam. Coś mi się mroczyło i wydawało.
Może jutro będę musiała usunąć tego posta.
Choć już czuję się lepiej, ŚWIADOMIE, siedzę przecież przed laptopem.
Przykładowe sytuacje z ostatnich, powiedzmy, 48 godzin:

<mama wchodzi do mojego pokoju, śpię>
- Musisz wziąć antybiotyk.
- Rozmawiam przez telefon.
<minuta ciszy>
- Mamo, czy ja gdzieś dzwoniłam?
- Nie, nie... Telefon leży na biurku. Przyniosę ci te tabletki.

<przebudzona, światłowstręt, siedzę w kuchni i medytuję nad kubkiem z wodą, w której zaraz rozpuszczę Eferalgan>
- Czy ktoś kupił cytryny?
- Tak, są w komórce.
<cisza>
- A gdzie je kupiliście?
- W Netto.
- Aha.
- A czemu?
- Nie, nie, nic. Śniło mi się.
- Co ci się śniło?
- Ah, to śmieszne. Miałam gorączkę przecież. Śniło mi się, że ta pani, u której pracowałam w zeszłym roku, zaoferowała mi, że jak kupimy 20 kilogramów cytryn, to da nam je po złotówce za kilo...
- I co, kupiliśmy?

<sen, po przebudzeniu byłam świadoma tego, że to sen, jestem jednak zadziwiona niesamowitą technologią w nim użytą>
Znajomy przyjechał do nas przegrać filmy. Były nagrane na WKŁADZIE DO DŁUGOPISU. Aby zgrać film, należało podpalić wkład i włożyć go do ziemi, a ona pochłaniała megabajty...
Nie ogarniam tego snu.
Obudziłam się i pobiegłam na balkon. Dopiero tam otworzyłam oczy.
A tu trzeba ruszyć do świata.

Zastanawia mnie skąd takie głupoty biorą się w naszych głowach.

piątek, 2 listopada 2012

Zaklinacz koni

Książkę N. Evansa przeczytałam X lat temu. Pamiętam, że były to licealne czasy mojego wielkiego chorowania i lekturę pochłaniałam w szpitalu. Mama odwiedzająca koleżankę ze szpitalnej sali chętnie rozmawiała ze mną o literaturze, a kiedy dowiedziała się co czytam - zachwycona poleciła mi film z boskim Robertem Redfordem ("achh, wtedy jeszcze młodszy.... ciasteczko!"). 
Książka wywarła na mnie wrażenie. Wycisnęła łzy. 
Gdzieś po głowie chodziła mi myśl o filmie, ale specjalnie mnie doń nie ciągnęło. Zawsze wolałam książki. Oznaczyłam trzema gwiazdkami jako "na pewno kiedyś obejrzę" na filmwebie... i na tym się skończyło.

Aż po kilku latach wróciłam do domu na zaduszkowy długi weekend. 
Kawa, ciasteczka, posiaduchy na kanapie z rodzinką, rozmowy o wszystkim i niczym, telewizor coś tam w tle nadaje. I wtedy zobaczyłam reklamę - dziś o 21:10 na TVP1, zapomniany film, od lat odkładany "Zaklinacz koni"! Muszę to widzieć!

Wieczorny spacer na cmentarz maksymalnie skompresowany, bo muszę zdążyć na ten wspaniały film. 

I... prawie zasnęłam.

Jestem rozczarowana. 

Przez rekomendacje i same dobre opinie wzrósł mi apetyt, a nie dość że głodna i śpiąca, to jeszcze maksymalnie zawiedziona... 

Mnóstwo niepotrzebnie długich scen, wątek miłosny - mógł być bardziej wyeksponowany, zakończenie - wiem, że adaptacja nie musi być wierna książce, jednak skończyło się tak nijak... Ktoś powie, że książka jest romansidłem, w filmie to zatuszowano - nie zgodzę się, wątek miłosny dodaje smaczku powieści, a w filmie - jak dla mnie smaczku nie było wcale. Za mało. Ani to słodkie, ani to ostre, ani to gorzkie... Prawie 3 papkowate godziny.
I nawet bożyszcze Redford średnio ratuje sytuację.