piątek, 30 września 2011

Płaczoterapia

"Nie ma nic piękniejszego od płaczącej kobiety... I jednocześnie nie ma nic bardziej smutnego. Płacz. Potem ja Cię przytulę i już nie będziesz płakała." - P., gdybyś tylko wiedział, jak bardzo mi namieszałeś w głowie tymi słowami. Ale wiesz co? Miałeś rację.
Płacz to taki wspaniały wynalazek. Właściwie nie wynalazek. To pierwotny odruch, który był z nami od zawsze. Z płaczem się urodziliśmy. Może płacząc umrzemy. Pierwotny wcale nie znaczy prymitywny. Płacz jest piękny. Wszystkie piękne lady, damy i inne madame na filmach zawsze płaczą. Mają błękitne sukienki i wianki na głowach. Albo białe chustki w ręku. Ale można też płakać w dżinsach i czarnym sweterku. Nie wiem, jak to wygląda, pewnie nie tak niewinnie i dziewiczo jak na filmach. Płacz to coś w rodzaju oczyszczenia. Takie katharsis dla każdego. Pomaga.
Kiedy zaczynasz studia, masz beznadziejny plan, który zmusza Cię do przeprowadzki do miasta, a nie chcesz się przeprowadzać, bo nienawidzisz mieszkania w mieście, bo mieszkanie w bloku to jak mieszkanie w klatce, poza tym to dodatkowe koszty, a skąd wziąć, z drugiej strony musisz czekać 6 (!!) godzin na jeden wykład, nie masz jak wrócić do domu, a zajęcia kolidują ze szkołą muzyczną, nie wiesz, jak to pogodzić, czy z czegoś zrezygnować, gapisz się w ten cholerny grafik i widzisz przedmioty, których w ogóle się nie spodziewałaś, nie wiesz, czy ten kierunek to na pewno był dobry wybór, może jednak lepiej było pójść na jakieś dziennikarstwo albo kulturoznawstwo albo inny zapychacz, który jest niezwykle interesujący jednak dający nikłe nadzieję za jakąś pracę w zawodzie in spe, nie znasz nikogo, nie wiesz gdzie się ruszyć, do dziekanatu podobno nie wolno się wybierać indywidualnie, bo wyśmieją, trzeba wysłać starostę, ale co starosta może zrobić, legitymacje dostaniecie, jak wpłynie przelew, bez legitymacji nie ma miesięcznego, ale czy jest sens kupować miesięczny, skoro kończę tak późno, że będę musiała jeździć samochodem, a może jednak poszukać mieszkania w tym śmierdzącym nudą i spalinami mieście, przecież przywykniesz, rozkręcisz się, alkohol, imprezy, przyjaciele, zajęcia dodatkowe, trzeba zadzwonić do pani od organów, że nie będę na razie przychodziła na zajęcia  do studium muzycznego, bo mam dupiaty plan, dzwonisz raz, drugi, trzynasty, osiemnasty, nie odbiera, włączasz laptop, trzeba sprawdzić te fakultety, trzeba się na coś zapisać, cyk-cyk, czemu nie działa, przecież  jest prąd, wołasz tatę, dostajesz ochrzan, bo tata nie ma czasu, ratuje świat, a nastoletnia córka zawraca głowę jakimiś pierdołami, w końcu przychodzi, bo żal mu płaczącego dziecka, listwa nie działa, trzeba wymienić bezpiecznik, nie będzie internetu, idź do brata, brat nie wpuszcza, bo ma superważną sprawę do załatwienia, bierzesz telefon, ale nie masz, po prostu nie masz do kogo zadzwonić, nie masz, nie masz, nie masz... a chcesz, żeby ktoś najzwyczajniej w świecie cię przytulił. I nic nie mówił, te wszystkie teksty w stylu "Don't worry be happy", "Będzie dobrze", "Jutro też jest dzień", "...", te slogany i frazesy, które znaczą tyle, co "Mam to w dupie, ale wypadałoby jakoś pocieszyć".
Tak, tak, to tylko początki, przyzwyczaisz się. Będzie lepiej. Wszystko się ułoży.
Nie chcę tego słuchać.
Czuję się zagubiona w całej sytuacji.
I nie ma innego panaceum jak rozpłakać się.
Płacz ma takie magiczne właściwości.
Płacz to oczyszczenie. Z fizycznego punktu widzenia - dobrze czasem popłakać, bo to oczyszcza oczy. Ale fizycy płaczą tylko przy krojeniu cebuli.
Płacz to uwolnienie.
Wcale nie czuję się wtedy słaba i bezbronna jak mała dziewczynka. Właściwie to nic nie czuję. Po prostu płaczę. Pochliptuję i co chwilę wycieram oczy, byle nie rozmazać tuszu, albo ryczę tak, żeby w końcu usłyszeli. Żeby przyszli i poczuli się bezradnymi, tak jak ja.
Zapłakać cały zeszyt, rozmazać atrament i połykać słone łzy. Wypłakać z siebie te wszystkie smutki, które gdzieś tam we mnie mieszkają, uśpione, czekają na dobry moment, kiedy mogą uciec, jak w pękniętym baloniku powietrze. Potem smutki krążą gdzieś w eterze, niektóre gubią drogę, niektóre znienacka napadają inne osoby, ale większość z nich lubi mieszkać we mnie. Wracają. Pewnie zapamiętują, pod jakim kątem pada w danym miejscu światło słoneczne, tak jak koty. Koty w ten sposób zawsze znajdują drogę do domu.
Kot!
Poprzytulać kota. Zrobić gorącą czekoladę. Popatrzeć przez okno. Znaleźć w szufladzie stare wiersze, z czasów, kiedy myślałam, że zasługują na opublikowanie w jakiejś księdze ze skórzaną obwolutą z przeszyciami bordową nicią. Nie wycierać łez. Płakać, płakać. Aż kot będzie cały mokry i zniesmaczony zeskoczy i pójdzie swoimi kocimi ścieżkami dokądś.
Na pewno szuka tego miejsca, gdzie zapamiętał kąt padania promieni słonecznych.

 

Welcome to reality. Wszyscy obiecują, że kiedy będziesz ich potrzebowała - będą. A tymczasem... Musisz sama się odnaleźć.

Z pozdrowieniami dla Bartka, który mimo wszystko wysłuchał dzisiaj mojego kobiecego marudzenia. Dziękuję za pączka.
Ale nie wybaczę Ci tego, że kiedy wyjęłam swój kalendarz z Audrey na okładce (scena ze "Śniadania..."! toż to klasyka!) zapytałeś "Kto to jest?".


sobota, 24 września 2011

Domowe przedszkole

Ciepły jesienny dzień spędzony w lesie, pachnący runem i suchą trawą - tego było mi trzeba. Efekty - pierwsze jesienne "bastlowanie" - wieniec pół ogrodowy, pół leśny.


I mam coś jeszcze.
Moim zboczeniem są firanki. Kurzo-domowe zajęcie, wiem. Mam bzika na tym punkcie. Okno to najważniejsza część wystroju pomieszczenia. Uwielbiam firanki. Moja mała dewiacja. Brzmi strasznie.

A że stoisko naprzeciwko PKSu likwidują - wielka wyprzedaż! -każdy materiał 5 zł mb!
I tak sprawiłam sobie 6 metrów szyfonu w kolorze czerwona śliwka.
"Projekt" (jakieś bazgroły na kartce w kratkę), konsultacje z krawcową - i oto jest.
Okno na północny-wschód, wieczny problem z właściwym nasłonecznieniem. Ale w rzeczywistości wygląda to jaśniej niż na zdjęciach. Podoba mi się, serio.  Pomysł może i niespecjalnie nowatorski, ale cieszy oko. Wreszcie jakiś powiew świeżości.

 

sobota, 17 września 2011

beztematycznie

"Nijak" znaczy gorzej niż "źle". Jest nijak.
Chciałam jesieni - przyszła, a wraz z nią grypa. Doprosiłam się.
Włóczę się z kąta w kąt, nie mam na nic siły ani ochoty. Ani grama weny, ani grama uczuć, ani grama ciepła, ani grama koloru. Stagnacja i pustka, która wysysa wszystkie soki. Mam dosyć tego stanu, wolę zło, najgorsze zło, bo nawet najgorsze zło jest "czymś", a ja czuję "nic". Dzieje się "nic". Trwa "nic". Jest "nic".
Jakiś nihilizm. Nie, nihilizm jest "czymś", więc na pewno nie to. Paradoks... Bo czy "nic" może być "czymś"? 
Chciałbym się czymś zająć, żeby nie dopuścić do siebie myśli. Boję się myśli. Że zerwą się ze smyczy... Zrzucą kagańce. Że przyjdą.
Nie mam ochoty na jakiekolwiek działanie. Błędne koło, które sama nakręcam.
Chcę, ale nie mam ochoty? Jak dobrze to znam! Myślałam, że już z tego wyrosłam... Najwidoczniej wcale nie jestem taka dojrzała i niezależna jak mi się wydawało.
Wciąż mieszka we mnie dziecko, które boi się ciemności, chce żeby je przytulać, zabierać na spacery i opowiadać bajki.
Kobieto....  Tu życie. Zacznij żyć.

Słowa P. z niedzieli: "Z., chyba nie byłabyś sobą, gdybyś w końcu zaczęła jakieś carpe diem? Gwarantuję Ci, że zaczniesz na studiach. A po pierwszym roku z Twojego słownika zostaną wykreślone takie słowa jak "etyka" i "moralność" ". Yyy?

Nie wiem, czy cieszę się na studia czy się boję. Nie wiem, czy planuję jakąś przyszłość. Plany znajomych przerażają mnie do tego stopnia, że sobie chyba odpuszczę. Przynajmniej dzisiaj. Dopóki męczy mnie katar/gardło/zatoki/bezczynność/pisanie bzdetów.
Coś podobnego miałam, kiedy na pierwszych lekcjach w liceum opowiadaliśmy o sobie. Klasa artystyczna. "Moim życiowym celem jest walka o prawa homoseksualistów" "Chcę napisać książkę" "W wolnym czasie ćwiczę !@#$ (dziwna nazwa chyba sztuk walki, nie wiem)" "Jestem artystką z krwi i kości" "Pragnę dobrze przygotować się do egzaminów wstępnych na ASP" "Wiążę swoje życie z muzyką, myślę o studiach w prywatnej szkole w Londynie"... Kochani artyści, studiujący zarządzanie i marketing, administrację, logistykę.
Nie, nikomu nie ubliżam, wszystkim życzę wszystkiego najlepszego... Tylko po co te wzniosłe wspaniałe plany? W które sami nie wierzymy? Na pokaz? Bo inni powiedzieli, to ja też muszę?
Zanim zaczną wylewać z siebie żółć - zapisze posta i wyłączę komputer. Jeszcze tylko ciepłe mleko, tabletka z paracetamolem i pastylka na gardło.
Szybko, szybko!
Bo zaraz przyjdą myśli.

A żeby nie było totalnie bezowocnie, beznamiętnie, beztematycznie (ach, znowu ten nihilizm) - ciekawostka, znaleziona gdzieś kiedyś, zapisana na dysku:



czwartek, 15 września 2011

Like a Gypsy

Ostatnimi czasy ilekroć bywam w mieście, tylekroć zaczepia mnie "cyganka" chcąca "powróżyć za piątaka". Notabene, kiedyś powiedziała mi, że zainteresowany jest mną ciemny blondyn i widzi, jak szczęśliwie układamy sobie wspólne życie (1. speszona nie mogłam się od niej odpędzić 2. podążała za mną, choć więcej nie chciała przepowiedzieć, bo ja nie kwapiłam się sięgnąć po piątaka 3. ON jest JASNYM blondynem, ale w tą bajkę już nie wierzę, chociaż.....). Mimo wszystko, obrazek Cyganki  ciągle gdzieś pałęta się w mojej głowie - szukam romskiej muzyki, oglądam ich przepiękne stroje. Nawet kupiłam w sh spódnicę na wzór hiszpańsko-cygański, której pewnie nigdy nie założę, ale która niesamowicie mi się podoba. Zafascynowała mnie kultura Cyganów, prawdziwych Cyganów, których podobno już nie ma, a nie tych krążących po miejskim targowisku i sprzedających tanie perfumy, bo "dziecko w drodze, kup pani, ja na dziecko potrzebuję, kup, dam drugi za darmo, ale kup pani". Tych Cyganów, o których opowiadała mi mama, że przyjeżdżali do wsi kolorowymi wozami, rozpalali ognisko pod lasem, a okoliczni kazali dzieciom szybko chować się do domu ("bo Cygany dzieci porywają!"). Tych Cyganów, którzy jeździli od miasteczka do miasteczka prezentując się w tańcach, śpiewach, występach cyrkowych. Tych bajkowych Cyganów, jakich widzimy na filmach...
Podświadomie czuję, że moja wizja, wykreowana przez Internet i filmy jest nieprawdziwa... Tak, jak śpiewała Rodowicz.... Dziś prawdziwych.....
Zresztą, jak reagujemy na słowo "Cygan"?  Brudasy, nieroby, oszuści, złodzieje, etc., etc.
Stereotyp czy rzeczywistość?

Ja będę nadal żyła swoją wizją kolorowych, śpiewających Romów...
Z Cyganką kojarzy mi się Fergie w roli Saraghiny w "Nine". Nie wiem czemu, nie pamiętam zbyt fabuły musicalu, większe wrażenie zrobiła na mnie muzyka.
Swoją drogą, jak dla mnie, Fergie jako Saraghina jest fenomenalna. Mocny głos, charyzma i temperament. Coś zupełnie innego niż to, co prezentuje w BEP... Uwielbiam ten kawałek pod każdym względem:



wtorek, 13 września 2011

Dave McKean

Konceptor? Koncepcista? Koncepciarz?
Grafik i ilustrator, fotografik i filmowiec. Plakaty, pocztówki, reklamy, magazyny o modzie i Playboy, komiksy....

Znany głównie ze współpracy z Neilem Gaimanem - o tym mogą sobie w wikipedii przeczytać zainteresowani. Jednak nie to zafascynowało mnie w tym artyście.
Bardziej to, że nie kojarząc tego człowieka z wyglądu, nazwiska ani twórczości, całe masy fanów muzyki miały styczność z dziełami McKeana. Bo zaprojektował ponad 150 okładek płyt.

Różnych artystów, czy to malarzy, czy grafików, czy rzeźbiarzy, czy fotografików, etc., kojarzymy z wystaw, galerii, stron internetowych, czasopism... Nie z okładek płyt. A przecież niektóre są prawdziwymi małymi działami sztuki...

 McKean zaprojektował okładki płyt chociażby dla Dream Theater, Alice Coopera, Paradise Lost, Tori Amos... I wielu innych, w większości są to zespoły metalowe. Klimatycznie jakieś ponure i nieco przygnębiające... Ale ciekawe.





niedziela, 11 września 2011

Fotografia z 11 września

Skoczyli z płonących pięter w dół
- jeden, dwóch, jeszcze kilku
wyżej, niżej.
Fotografia powstrzymała ich przy życiu,
a teraz przechowuje
nad ziemią ku ziemi.
Każdy to jeszcze całość
z osobistą twarzą
i krwią dobrze ukrytą.
Jest dosyć czasu,
żeby rozwiały się włosy,
a z kieszeni wypadły
klucze, drobne pieniądze.
Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza,
w obrębie miejsc,
które się właśnie otwarły.
Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić
- opisać ten lot
i nie dodawać ostatniego zdania.
           W. Szymborska 


Nie słuchałam dzisiaj radia, nie oglądałam TV, więc nie wiem, czy trąbiono o tym cały czas, czy wspomniano w ilościach śladowych. Spędziłam chill-outowy dzień, jakiego potrzebowałam, wróciłam do siebie po wczorajszej imprezie. Zainteresował mnie... artykuł promujący książkę George'a Busha "Kluczowe decyzje" (przeczytany w kościele). Przypomniałam sobie, przemyślałam. Po co o tym piszę?
Bo po raz kolejny doszłam do wniosku, że rzeczywistość bez TV działałaby lepiej. Z prasą, ewentualnie radio pełniące straż medialną. Świetnie.

I wyszła na jaw moja hipokryzja. Przecież ja jestem uzależniona od Internetu....

Magia magicznej magiczności

Zdaje się niedawno pisałam, że jesień ma w sobie magię, której nie mają lato i wiosna. Niedługo będziemy pisać o magii Świąt. Zdjęcia mają w sobie magię. Magiczna muzyka. Magia Internetu. Twoje życie może być magiczne. Kup magiczny telefon komórkowy. Sok o magicznym smaku. Paliwo w magicznej cenie. Magicznie wyglądasz w tej sukience. Daj się zaczarować.
Dlaczego słowo "magiczny" zachęca nas w tylu reklamach?
Wszystko wokół na siłę ma stać się magiczne. Magia miłości. Magia jesieni. Magia wieczorów. Magia facebooka. I paradoksalnie (albo i nie? jakby się zastanowić, to całkiem logiczne...) wszystko wokół staje się niemagiczne. Magia traci magię. Nazbyt pospolita magiczność staje się niemagiczna. Magia nie kojarzy się z tabu, tajemnicami, arkanami, bo magię mamy wszędzie. Z sekretnych ksiąg została wywleczona w media, a przez media zawładnęła rzeczywistością.
Chcemy magii. Serwują nam ją zewsząd... I w efekcie tracimy magię.
Syzyfowa praca troszkę.
A swoją drogą wciskanie magii do wszystkiego zaczęło mnie bardziej odpychać, niż zachęcać.

I zdjęcia reklamujące kolekcję butów Christiana Louboutina, rzeczywiście, mają w sobie coś...ee... jakby nie patrzeć - magicznego (?):


piątek, 9 września 2011

Buszujący w zbożu

Z Wikipedii:

Buszujący w zbożu (ang. The Catcher in the Rye) – powieść amerykańskiego pisarza J. D. Salingera, po raz pierwszy opublikowana w 1951 roku. Niedługo po wydaniu stała się jedną z najbardziej napiętnowanych książek w Stanach Zjednoczonych, do czego przyczyniły się m.in. jej wulgarność oraz poruszane w niej wątki związane z seksualnością nieletnich.

Chociaż początkowo wydana została jako książka dla dorosłych czytelników, obecnie znajduje się na liście lektur licealnych i szkół wyższych we wszystkich krajach anglojęzycznych. Przetłumaczona została na niemalże wszystkie ważniejsze języki świata; w Polsce omawiana jest jako lektura nieobowiązkowa w niektórych szkołach. Szacuje się, że rocznie na świecie sprzedawanych jest około 250 tysięcy egzemplarzy Buszującego w zbożu, co daje około 65 milionów sprzedanych egzemplarzy od momentu wydania. Znalazła się na liście stu najlepszych książek wydanych w latach 1923-2005, którą to listę sporządził tygodnik Time. W plebiscycie na sto najlepszych anglojęzycznych powieści XX wieku, sporządzonym przez wydawnictwo Modern Library, zajęła 64. miejsce.
Główny bohater książki, Holden Caulfield, stał się ikoną nastoletnich buntowników i prowokatorów.

W 1960 roku amerykański nauczyciel został zwolniony za omawianie na lekcji Buszującego w zbożu, później jednak przywrócono go na stanowisko. W latach 1961-1982 powieść była najbardziej cenzurowaną książką w amerykańskich szkołach średnich i bibliotekach. W roku 1981, mimo ostrej cenzury, była drugą najczęściej omawianą lekturą w amerykańskich szkołach publicznych. Według Stowarzyszenia Bibliotek Amerykańskich, Buszujący w zbożu zajął 13. miejsce na liście najbardziej napiętnowanych książek wydanych w latach 1900-2000.
Główną przyczyną kontrowersji był w dużej mierze wulgarny język bohatera, który używa takich słów jak fuck (ang. kurwa, pierdolić) czy goddam (ang. [jasna] cholera). Jako inne przyczyny podaje się nawiązania do spraw związanych z seksualnością, bluźnierstwa, lekceważenie wartości rodzinnych i moralnych nakazów, zaś – według przeciwników książki – Holden przedstawiony zostaje jako figura zachęcająca do buntu, promująca wśród młodzieży picie alkoholu, palenie, posługiwanie się kłamstwem czy swobodę seksualną. Shelley Keller-Gage, nauczycielka szkoły średniej, w 1989 roku stanęła w obronie książki, stwierdzając, że osoby ją krytykujące są dokładnie takie same jak Holden, również starają się zostać strażnikami w zbożu. W miejscowości Boron, zamieszkiwanej przez nauczycielkę, wokół Buszującego w zbożu rozpętała się burza, zaś w miejscowej bibliotece stworzono listę osób oczekujących na jej wypożyczenie, co nie zdarzyło się tam nigdy wcześniej.
Mark David Chapman, który w roku 1980 zamordował Johna Lennona, miał przy sobie egzemplarz Buszującego w zbożu, gdy tuż po dokonaniu morderstwa został aresztowany przez policję, zaś John Hinckley Jr., który w roku 1981 roku próbował zastrzelić prezydenta Ronalda Reagana, miał obsesję na punkcie tejże książki, chciał nawet zmienić imię i nazwisko na Holden Caulfield.
Tyleż słyszałam o tej książce. Tyle kontekstów, tyle odwołań, wciąż gdzieś się przewijała. Czy to przy historii zabójstwa Lennona, czy w rankingach najgłośniejszych powieści... Jedna z najbardziej napiętnowanych książek...
Nastawiłam się na to, że wgniecie mnie w fotel.
Przeczytałam.
Odniosłam wrażenie, że czytam nie tę książkę. Gdzie ta wulgarność, brutalność, seks, przemoc...? Nadal nie rozumiem, dlaczego to jest książka z biblioteczek morderców (tak, jak "Cierpienia młodego Wertera" podobno spotyka się w biblioteczkach samobójców, a "Pamiętniki Fanny Hill" w biblioteczkach prostytutek (?!) ).
Myślę, że odebrałabym ją inaczej, po pierwsze, gdybym przeczytała ją mając około 15 lat. Po drugie, w czasach, kiedy została wydana. Po trzecie, gdybym nie czytała i nie oglądała innych, mocniejszych książek, tekstów w internecie/ filmów i innych odwołań, gdzie faktycznie aż niedobrze robiło się od nadmiaru seksu, brutalności, wulgarności.
Siedemnastolatek upijający się w sztok w klubie? Mogłabym pokazać palcem mnóstwo takich osób z mojego otoczenia. Młodszych i pijanych notorycznie, co sobotę. Wywalenie ze szkoły? Chęć zabawienia się z prostytutką? Czy na współczesnej młodzieży to robi jakieś wrażenie?
Poza tym - zabolała mnie narracja. Wiem, że miało być swobodnie, na kształt relacji nastolatka, ale zdania w stylu "Jak widzicie, taki już jestem wariat" albo "Cholerny snob to był" pojawiające się co chwila bardzo mnie zniechęciły.
Ciągle myślałam, że coś się stanie, coś przerażającego, czyjaś śmierć... Nic się nie stało. Skończyło się "nijak".

Tak, książka ma sens, pokazuje upadek moralności dwudziestowiecznego społeczeństwa, pokazuje wyalienowanie jednostki, trudny okres przechodzenia z dzieciństwa w dorosłość. Wielkim plusem jest też tytuł - chwytliwy, zastanawiający, będący metaforą, którą można różnorako interpretować.
Książkę czyta się łatwo, połknęłam ją w dwa dni.
Żałuję tylko jednego - że nie przeczytałam jej będąc w gimnazjum. Może wtedy bardziej bym ją doceniła. Może wywarła by na mnie większe wrażenie (albo: jakiekolwiek wrażenie, bo teraz obyło się bez tego typu doznań). Może zgodziłabym się z rankingami, że jest to jedna z najważniejszych książek w historii literatury XX wieku. Może.
Ale dzisiaj tego nie widzę.



czwartek, 8 września 2011

Autumn in the air

Jesienią zawsze zaczyna się szkoła, a w knajpach zaczyna się picie...

Czuję jesień w powietrzu. Czuję, że zagląda nam już do okien. Pora schować letnie fatałaszki na dno szafy i wyjąć płaszcze i apaszki. Jeszcze bez opadających liści, jeszcze bez złocistych dywanów w parkach, jeszcze bez kasztanowych ludzików, ale już nadchodzi. Coraz chłodniej, dłuższe wieczory, deszcze... Jesień - najbardziej nielubiana pora roku.
A ja... Lubię taką atmosferę. Ten czas, kiedy zaczyna się szkoła. Czas przetworów, czas spacerów, czas długich wieczorów przy kominku z kubkiem herbaty z rumem. Ma w sobie to "coś", czego nie miały ani wiosna, ani lato. 
No i jest już dynia. Moja faworytka od razu po cukinii. Kocham dynię. I ze względów kulinarnych, bo daje wielkie pole do popisu, i ze względów techniczno-plastycznych (cieszę się jak dziecko mogąc dekorować obejście na dożynki; ciszę się jak dziecko, kiedy mogę wydłubać cały miąższ i powycinać te głupie gęby na to głupie Halloween). Niedługo będą orzechy, więc zarobię ciasto na pierniki. Tak, zagniatam pierniki we wrześniu, według staropolskiego przepisu na pierniki leżakujące :) To jedyny akcent świąteczny, który, mimo że na długo przed Bożym Narodzeniem, nie osłabia mnie (jak te wszystkie choinki i piosenki z dzwoneczkami w listopadzie).
Trochę dziwne: lodziarnie jeszcze zapraszają na włoskie i gałkowe, kawiarnie wciąż kuszą ciasteczkami z jagodami i malinami, a ja zaczynam o piernikach... Po prostu to wolę: jesienne przetwory, herbatę, gorącą czekoladę, pierniczki, imbir, cynamon... I teraz rzeczywiście zapachniało jesiennie.

Strofy o późnym lecie

1
Zobacz, ile jesieni!
Pełno jak w cebrze wina,
A to dopiero początek,
Dopiero się zaczyna.

2
Nazłociło sie liści,
Że koszami wynosić,
A trawa jaka bujna,
Aż się prosi, by kosić.

3
Lato, w butelki rozlane,
Na półkach słodem się burzy.
Zaraz korki wysadzi,
Już nie wytrzyma dłużej.

4
A tu uwiądem narasta
Winna jabłeczna pora.
Czerwienna, trawiasta, liściasta,
W szkle pękatego gąsiora.

5
Na gorącym kamieniu
Jaszczurka jeszcze siedzi.
Ziele, ziele wężowe
Wije się z gibkiej miedzi.

6
Siano suche i miodne
Wiatrem nad łąką stoi.
Westchnie, wonią powieje
I znowu się uspokoi.

7
Obłoki leża w stawie,
Jak płatki w szklance wody.
Laską pluskam ostrożnie,
Aby nie zmącić pogody.

8
Słońce głęboko weszło
W wodę, we mnie i w ziemię,
Wiatr nam oczy przymyka.
Ciepłem przejęty drzemie.

9
Z kuchni aromat leśny:
Kipi we wrzątku igliwie.
Ten wywar sam wymyślilem:
Bór wre w złocistej oliwie.

10
I wiersze sam wymyślilem.
Nie wiem, czy co pomogą,
Powoli je pisze, powoli,
Z miłoscią, żalem, trwogą.

11
I ty, mój czytelniku,
Powoli, powoli czytaj
Wielkie lato umiera
I wielką jesień wita

12
Wypiję kwartę jesieni,
Do parku pustego wrócę,
Nad zimną, ciemną ziemię
Pod jasny księżyc się rzucę.
 
Julian Tuwim, Rzecz czarnoleska


Piosenka, od której nie mogę się uwolnić:

wtorek, 6 września 2011

Punctuation

Takie czasy: Internet, GG, czat, sms-y... Piszemy, wszyscy piszemy, ale kultura słowa, duża/mała litera, interpunkcja to towar deficytowy. Nie żebym była purystką językową i ortograficzną, ale .d3N€R\/\/uJ3 .mJeee .p1S4n13 .W .tAk1m .sTyLu (jak tak można?!). Każdy może mieć bloga, każdy może pisać opowiadania, każdy może pisać wiersze, wszystko to podane w różu i czerni, z gwiazdkami, kwiatkami, mieniącymi się gifami... Każdy może być mistrzem słowa, a tak niewielu wie, kiedy i gdzie postawić przecinek. Średnik używany chyba tylko w emotikonie ;) ...
Przy okazji interpunkcji i tego jak JEST ważna przypomniała mi się anegdotka zasłyszana na angielskim w liceum:
A panda walks into a café. He orders a sandwich, eats it, then draws a gun and proceeds to fire it at the other patrons.
'Why?' asks the confused, surviving waiter amidst the carnage, as the panda makes towards the exit. The panda produces a badly punctuated wildlife manual and tosses it over his shoulder.
'Well, I'm a panda,' he says, at the door. 'Look it up.'
The waiter turns to the relevant entry in the manual and, sure enough, finds an explanation. 'Panda. Large black-and-white bear-like mammal, native to China. Eats, shoots and leaves.'
So, punctuation really does matter, even if it is only occasionally a matter of life and death.
This is the zero tolerance guide.

(taken from "Eats, Shoots and Leaves" by Lynne Truss)


;)

 Another one:
The men wrote: “A woman, without her man, is nothing.”
The women wrote: “A woman: without her, man is nothing.”


Capital letters are the difference between helping your uncle Jack off a horse, and helping your uncle jack off a horse. Similarly, punctuation marks spell the difference between “Lets eat Grandma” and “Let’s eat, Grandma.”
O, jeszcze:
Twoja stara piła leży w piwnicy.
Twoja stara piła, leży w piwnicy.


niedziela, 4 września 2011

O północy w Paryżu


No tak. Najbardziej kasowa... Kandydat do Oscara... Kinowy przebój roku...
Mam ochotę wybrać się na ten film. Co druga reklama go zachwala (pozostałe reklamy zachwalają środki odchudzające albo kredyty gotówkowe) i zastanawiam się... czy to naprawdę jest tego warte? Czy to nie będzie kolejna komedia jak komedia, z oklepaną fabułą, wiadomym happy endem i niczym zaskakującym?  Chociaż samo nazwisko Woody'ego Allena powinno być powodem do zobaczenia tego filmu. Wszak Woody Allen wielkim reżyserem jest! (dla mnie bardziej "mistrzem ciętej riposty", ale cóż... na temat kina w ogóle nie powinnam się nie wypowiadać)
Pójdę, zobaczę, ocenię.
Nie mam z k... Pójdę z mamą.

No tak. Paryż. Magiczne miasto malarzy, pisarzy, artystów, bohemy, mody, kawiarenek, gdzie powietrze aż pachnie weną twórczą a każdy turysta jest potencjalnym zakochanym, który albo spędza romantyczne rendez-vous albo chce się zakochać w Paryżu. Wino, rogaliki, wieża Eiffla, Sekwana, fajerwerki... Żadnych śmieci, żadnych spalin, żadnych bezdomnych, żadnych meneli pytających o papierosa. Wizja najromantyczniejszego miasta na świecie utrwalana od najmłodszych lat przez te wszystkie głupie filmy, głupie piosenki, głupie książki, głupie opowieści.
I cóż... Podoba mi się ta wizja. W taki Paryż wierzę. I też chętnie bym się tam wybrała.
Jednak w tym przypadku moja mama już nie jest zainteresowana towarzyszeniem mi.

Zachowuję się jak typowa desperatka. Ambiwalentnie, ze skrajności w skrajność, z krainy łagodności w piekielne czeluście, błądzę, szukam, utrudniam. Wciąż rzygam światem. Skutecznie się ukrywam (potwierdzone dzisiaj przez byłą nauczycielkę: "Aż mnie dreszcz przeszedł! Ale widzę, że dajesz sobie rady, dobrze wyglądasz, uśmiech na twarzy jak zwykle..."). 
 C'est la vie.