sobota, 23 lipca 2011

Amy Winehouse



Not a hero unless you die....
 


Po raz kolejny smutna prawda show biznesu: sławny stajesz się dopiero po śmierci. Irytujące, że nagle fanami Amy stają się ci, którzy słuchają jej muzyki odkąd przeczytali wiadomość na onecie o śmierci artystki. 
Tak, wiem, narkotyki. Tak, wiem, alkohol. Tak, wiem, te wszystkie nowinki wypisywane namiętnie przez brukowce. Wiem. Na dodatek podobno była brzydka. Nie mnie to oceniać.
Ale nie da się ukryć, jej muzyka miała w sobie to coś. Coś niesamowicie pociągającego, coś tajemniczego, ale prawdziwego. Zarazem seksownego.
I najbardziej smuci mnie ta powtórka z rozrywki, to samo, co po śmierci Michaela Jacksona czy  Patricka Swyze, zresztą można by pociągnąć wątek dalej do śmierci papieża czy katastrofy smoleńskiej, ale nie chcę. Mogłabym nawet posunąć się do stwierdzenia, że to samo dzieje się, gdy umiera ktoś z naszych znajomych. Szum, nagle wszyscy kochali, uwielbiali, wszyscy żałują, wszyscy stają się fanami, wszyscy zapalają znicze (ależ to piękne i szczere gesty!), ogłaszają zmarłego królem/królową popu, muzyki, mody, etc.etc. etc. Te wszystkie "nekrologi", żałobne notki na blogach i facebooku, obrazki na kwejku i innych internetowych śmietnikach...
Spadnie deszcz, zawieje wiatr, radiostacje zamilkną, gazety znajdą nową sensację, "fani" zapomną.
I tyle.


1 komentarz:

  1. Tak, smutna prawda szałbiznesu. Prawo dżungli. Socjologiczna norma. Nieludzkość - nazwij jak chcesz.

    OdpowiedzUsuń