piątek, 2 listopada 2012

Zaklinacz koni

Książkę N. Evansa przeczytałam X lat temu. Pamiętam, że były to licealne czasy mojego wielkiego chorowania i lekturę pochłaniałam w szpitalu. Mama odwiedzająca koleżankę ze szpitalnej sali chętnie rozmawiała ze mną o literaturze, a kiedy dowiedziała się co czytam - zachwycona poleciła mi film z boskim Robertem Redfordem ("achh, wtedy jeszcze młodszy.... ciasteczko!"). 
Książka wywarła na mnie wrażenie. Wycisnęła łzy. 
Gdzieś po głowie chodziła mi myśl o filmie, ale specjalnie mnie doń nie ciągnęło. Zawsze wolałam książki. Oznaczyłam trzema gwiazdkami jako "na pewno kiedyś obejrzę" na filmwebie... i na tym się skończyło.

Aż po kilku latach wróciłam do domu na zaduszkowy długi weekend. 
Kawa, ciasteczka, posiaduchy na kanapie z rodzinką, rozmowy o wszystkim i niczym, telewizor coś tam w tle nadaje. I wtedy zobaczyłam reklamę - dziś o 21:10 na TVP1, zapomniany film, od lat odkładany "Zaklinacz koni"! Muszę to widzieć!

Wieczorny spacer na cmentarz maksymalnie skompresowany, bo muszę zdążyć na ten wspaniały film. 

I... prawie zasnęłam.

Jestem rozczarowana. 

Przez rekomendacje i same dobre opinie wzrósł mi apetyt, a nie dość że głodna i śpiąca, to jeszcze maksymalnie zawiedziona... 

Mnóstwo niepotrzebnie długich scen, wątek miłosny - mógł być bardziej wyeksponowany, zakończenie - wiem, że adaptacja nie musi być wierna książce, jednak skończyło się tak nijak... Ktoś powie, że książka jest romansidłem, w filmie to zatuszowano - nie zgodzę się, wątek miłosny dodaje smaczku powieści, a w filmie - jak dla mnie smaczku nie było wcale. Za mało. Ani to słodkie, ani to ostre, ani to gorzkie... Prawie 3 papkowate godziny.
I nawet bożyszcze Redford średnio ratuje sytuację. 


1 komentarz:

  1. Mnie też rozczarował bardzo ten film. I nawet Redford go nie uratował, choć i tak oglądałam głównie dla niego. No i na nim się skończyło - plecy Roberta, usmiech Roberta, mięśnie Roberta, dżinsy Roberta...ale jednak wystarczy, by się rozmarzyć ;)

    OdpowiedzUsuń