sobota, 6 lipca 2013

Przeszłość wyrzucana

Dzień kryzysowy.

Nie zdałam ostatniego egzaminu w bardzo dobrze zdanej sesji, mimo iż byłam obkuta, naumiana, umiałam zagrać zadany bas cyfrowany w każdej tonacji, komisja niczym nie mogła mnie zaskoczyć. A jednak.

Wyprowadziłam się z Op, wróciłam do domu. Tony ciuchów zalegających w pokoju. "To do prania, to do przepłukania...". Książki i notatki w różnych reklamówkach, nie wiem, co - gdzie, nie umiem się ruszyć między tymi gratami. Jeden pokój to chyba za mało.

Po burzy spróbowałam uruchomić ruter. Czerwona lampka. Reset. Telefon do konsultanta. Raz, drugi, trzeci. Nie wiadomo, o co chodzi. Chyba ruter do wymiany. A właśnie wróciłam z miasta.

Wciąż nie mam pracy. Musimy gdzieś wyjechać. Może być i na 2 tygodnie. Nic nie niszczy bardziej niż bezczynność.

Po przepłakanej nocy, wstaję o 5:50, by pójść do kościoła, zagrać na porannej mszy. Patrzę w lustro. Biegnę do zamrażalnika po lód. Cholera, nie mam oczu, tylko dwie szparki między zapuchniętymi worami.


Nie wiem, co ze sobą zrobić.
Nie ma internetu.
Próbuję czytać książkę. Nie umiem się skupić. Sprawdzam telefon. Idę do kuchni. Nie ma nic słodkiego. Wracam do pokoju. Idę do kuchni. Otwieram lodówkę. Jem plasterek szynki. Dziś pierwszy piątek. Przepraszam za szynkę. Wracam. Idę na balkon. Wracam. Maluję paznokcie. Kręcę się. Myśli mnie atakują. Wchodzę do łóżka. Za gorąco. Próbuję rozpakować następną reklamówkę. Nie wiem, co z tym zrobić. Siedzę na łóżku. Sprawdzam telefon. Idę do kuchni. Szukam czegoś dobrego. Nic nie ma. Chciałam zrobić konfitury, ale nie mam internetu, by sprawdzić przepis. Idę na dwór. Kręcę się. Idę do łazienki. Pół godziny gapię się w lustro. Wracam. Siedzę na łóżku. Biorę książkę. Oglądam okładkę, chyba przez kilka godzin. O nie, znowu myśli. Wracam do kuchni. Robię herbatę. Bawię się torebką. Wracam. Siedzę na łóżku. Patrzę w okno. Chcę przestać myśleć. Siedzę na łóżku. Nie, nie chcę. Patrzę w okno. Siedzę na łóżku. Patrzę w okno. Patrzę w okno. Patrzę w okno. Patrzę w okno.
Dość.

Rozglądam się po pokoju. Burdel? Nie, bardziej jakiś magazyn.

Mam tendencję do chomikowania rzeczy. Nie wyrzucam, bo "może się jeszcze przydać", "to szkoda wyrzucić", "jakby przeszyć tę spódnicę, to jeszcze mogę w niej chodzić", "to pamiątka!".
Lubię zbierać te wszystkie pluszaki, zasuszone róże, smoki z Krakowa i porcelanowe słoniki, choć trąci to biedermeierem, jakimś tanim mieszczaństwem. Po prostu to lubię, to jakaś przeszłość, rodzaj materialnego pamiętnika.

Robię ze swojego pokoju muzeum.

Ruszże się.

Wyciągnęłam z szafy kilkanaście spódnic, w które na pewno się nie zmieszczę. Bluzek, w których już na pewno ni będę chodzić. Wyniosłam, spróbuję wystawić podczas akcji szafingowych, ewentualnie wiem, komu mogę je oddać.

Wyrzuciłam cały bukiet suszonych róż. Od byłego, z Dnia Nauczyciela, z urodzin. Przesąd głosi, że suszenie kwiatów od byłego stoi za byciem starą panną.
Póki co sprawdza się.
Kruszyły się już, zajmowały mnóstwo miejsca na szafce. Może nawet siedziały w nich mole.
Mam w sobie jednak coś z pieprzonej romantyczki, odcięłam najładniejsze, niezniszczone kwiaty i zamknęłam w ozdobnym pudełeczku. Spaliłam resztę, nie umiem jednak całkiem odciąć się od przeszłości. Zachowałam kwiaty, to, co wypielęgnowane zakwitło i gdzieś tam we mnie tkwi.
Ten zapach suszonego kwiecia... Magia...
A widok płonących bukietów wyzwolił namiastkę odprawiania czarodziejskiego rytuału.

Coś się dzieje.
Lepiej mi. Lżej.

Pustka jednak jest ciężarem.

Doświadczenie pokazuje paradoks: depresja wyzwala pierwiastek aktywny.
Nieustanna walka aktywizmu z marazmem, ot, codzienność. 




Wybrać cel, oto sukces. Remont pokoju, dokończenie sezonu serialu, kolejna runda gry... A kiedy brakuje sił, pomysłu, ochoty, by cel wyznaczyć? Czy wyznaczanie celu może być bezcelowe? Czy istnieje cel sam w sobie?
A filozofowanie, czy raczej "filozowanie" (bez sophii) jest celem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz