Zafascynował mnie ten kontrast. Skwierczące kroplami potu na upale miasto vs. zimna posadzka kościoła. Ciężkie kroki zmęczonego tłumu vs. delikatny motylek. Ludzie, którzy czują się panami świata vs. wolny owad, który nie potrafi wznieść się w przestworza.
I idziemy brzegiem parującej szosy za miastem, po prawej leśna wyspa, po lewej wał i kanał, nie wiemy, gdzie jesteśmy. W retro szortach, do których brakowało wiązanej bluzki i kapelusza. Pachnie zbożem, pachnie żniwami, pachnie lasem, pachnie upałem, pachnie sierpniem, pachnie podnieceniem. Czujemy się jak nastolatkowie, a w głowie:
+
Young Alicia Silverstone + Tyler = oh my gosh!
Nigdy nie zapomnę, kiedy do kościoła podczas mszy wleciał mały ptak. Był zielony jak koliber, trzepotał skrzydłami w witraże. Od tamtej pory coś się zmieniło...
OdpowiedzUsuńTen motylek walczył i wywalczył! Dotrwał do końca mszy, wyniosłem go na zewnątrz... po tym jak sfrunął na ziemię, jakaś pani przeniosła go na trawę :)
OdpowiedzUsuń